WrocLOVE ... ale czy na pewno?


Wrocław miasto spotkań - takie hasło reklamowe przypisano temu miejscu w ramach działań marketingu regionalnego. Jak
dla mnie mało chwytliwe, zbyt uniwersalne i mało indywidualne. Kasa na marketing regionalny zdecydowanie jest, ale jak zawsze nie ma odpowiednich ludzi, by ją wykorzystać. Mniejsza jednak o osobiste wycieczki. Dzisiaj na tapecie jakże odległy - a zarazem bliski Wrocław. Czy można się w nim zakochać? Sami oceńcie.

Parkowanie, chwila konsternacji, pytanie gdzie iść i moment na obranie kierunku. "To the city center" - rzekł jakiś pan i tak też zrobiliśmy.


Początek był bardzo obiecujący ...








Moje wyobrażenie o mieście legło jednak w gruzach, gdy zbliżaliśmy się coraz bliżej celu, jakim był rynek. Bardzo rzucił się w oczy kontrast pomiędzy PRL-owskimi "ścianami" szarości, a lekkimi i ozdobnymi fasadami kamienic rynkowych, rodem z secesji czy baroku. Tak jakby luki pomiędzy ładniejszymi  budynki zostały na siłę zapełnione przez bezkształtne kloce, tylko po to by wykorzystać wartościową przestrzeń. Efekt - niekoniecznie fajny.

Kolejna kwestia, która lekko zniesmacza, to fakt, że w ścisłym centrum nie obowiązuje zakaz ruchu! Nawet Londyn potrafił się dostosować do tej prostej i wyciszającej zasady - o co tu chodzi?! Niestety samochody wjeżdżają wszędzie, parkują wszędzie, zanieczyszczają i zagłuszają, psując klimat, powietrze i "głowę", a niestety jak to mówią "od głowy się zaczyna".

Trzecia uwaga - przykro, że jest ich tak wiele - wszechobecne i przytłaczające oznaki globalizacji - restauracje i kawiarnie znanych "marek" - i zdecydowany brak tak ukochanej indywidualności, której trzeba szukać "ze świeczką".

Sam rynek i jego kamienice są piękne, kolorowe, starannie odrestaurowane i zdecydowanie doinwestowane, ale wszystkie wymienione wcześniej "dodatki" sprawiają, że ulatuje cała dusza tego miejsca; klimat niestety nie jest przyjemny i sprzyjający, a szczegóły zostały "przyćmione" reklamami, szyldami itp. zbędnymi "dodatkami". Jest to raczej przykre zjawisko.





















Wychodząc z rynku można spotkać, albo ładne kamieniczki, albo strasznie zapuszczone tyły restauracji i bloki, takie lekkie niedopatrzenie, coś jakby jednostronna fasada na pokaz.

Po obejściu rynku i ucieczce w bok - przeszliśmy bulwarem przez nowy świat i grodzką, mijając uniwersytet. Tam zadecydowanie zaczęło się nam bardziej podobać. Przede wszystkim ustał zgiełk, gwar i ludzie zaczęli się trochę bardziej zlewać z otoczeniem, nie będąc już jego centralnym punktem.







Później mostem uniwersyteckim, przez kładkę na wyspę słodową, a następnie wyspę piasek. Ogólne wrażenia - o wiele lepsze niż w centrum. Miejsce bardzo urokliwe, z mniejszym ruchem i zdecydowanie lepszym klimatem.









Na naszej drodze, całkiem przypadkiem, pojawił się słynny most zakochanych - jakby nie patrzeć każe miasto zazwyczaj ma już 1 taki - gdzie można zaobserwować w praktyce piękną zależność pomiędzy podażą i popytem. Jakby się ktoś zastanawiał - tak! kłódki można kupić na miejscu, bagatela Pan wypożycza nawet marker, by je oznakować. Piękny przykład na "zarabianie" na głupocie i przyziemnej symbolice. Zastanawiałam się tylko ile z tych kłódek powinno jeszcze wisieć, ale ile już dawno "zardzewiało".


















I tutaj ciekawostka - Polska kopia London Bridge - troooochę mniejsza, ale cieszy oko :)


Na koniec majstrsztyk - Dworzec. Jak dla mnie miejsce na prawdę ładne i warte obejrzenia.






Jedyna rzecz jaka mi się nie spodobała - kolejne sieciówki z jedzeniem, tym razem w bardzo bogatej odsłonie. Na prawdę warto to zobaczyć, bo to tak jakby rozlewać wodę na pustyni.





Podsumowując, we Wrocławiu można się zakochać. Jednak trzeba na prawdę "wpaść po uszy", by chcieć tam wracać.

M.