Walk of Malta ... czyli jak skutecznie się opalić nie leżąc na plaży ...

Malta - niegdyś angielska kolonia, obecnie połączenie Afryki i Wielkiej Brytanii, które daje ciekawą i dość egzotyczną mieszankę kulturową, którą z pewnością warto zobaczyć.


Odważnym i nieleniwym podróżnikom proponuję zwiedzenie miejsc, do których nie dojeżdżają autobusy CityTour i tym podobne turystyczne czteroślady ... jednak by oszczędzić Wam kilku błędów zapraszam do lektury naszych potyczek w tym temacie.

Marsaskala - Maraxlokk (z mapy turystycznej) - Birżebugga

Dzień zapowiadał się świetnie. Wstaliśmy "skoro świt", wyszliśmy z nory (bo tak potocznie nazwaliśmy nasze dramatycznie beznadziejne i drogie miejsce noclegowe w Valletcie, do którego przekonał nas fakt, iż będziemy mieć zapewnione śniadanie), zjedliśmy lekkie śniadanie (bo nic prócz płatek i 2 grzanek z za słodką marmoladą nie dostaliśmy) i ruszyliśmy "na podbój" świata. Był to nasz 6 dzień na wyspie więc z ogólną orientacją w kwestiach logistycznych nie mieliśmy problemów. Naszym celem była Marsaskala.

Na dworcu głównych wsiedliśmy w X5, która po 59 minutach (około!) zawiozła nas na miejsce.


Wysiedliśmy na przystanku Bianco i poszliśmy na pierwszy spacer tego dnia ... atmosfera była bardzo sprzyjająca, a słońce o tej godzinie (ok. 10 am) delikatnie ogrzewało skórę, widoki niebanalne, a trasa spaceru raczej łatwa ...














Mimo planu pt:"30 minutowy spacer" zeszło nam "trochę" dłużej. Dowlekliśmy się do przystanku ok. 11:30 am i cierpliwie czekaliśmy na transport do Marsaxlokku. W międzyczasie oczywiście spożyliśmy część naszego prowiantu, a słońce zaczynało coraz wyżej wznosić się ponad horyzont.


Klimatyzowana 119 zawiozła nas na miejsce mniej więcej w pół godzinki. Spragnieni widoku znanych z katalogów portali podróżniczych maltańskich kolorowych łódek ruszyliśmy do portu ...


Ale trochę nas poniosło i zamiast do portu doszliśmy do elektrowni, przy której właśnie - i tutaj wypowiedź totalnego laika w temacie, czyli moja - stał statek ...



Dość sporo się tam działo na wodzie, więc nie chciałam iść do "pięknych łódek", ale w końcu słońce i 35°C mnie przekonały. Ruszyliśmy wiec do portu i na tamtejszy targ ...

 
 









Kolorowe łódki jak z gazetki Itaki, były na prawdę ładne. Miasteczko - raczej nic szczególnego. Główną cześć portu stanowił targ rybny i targ, gdzie można było kupić wszystko - od ślicznych koronowych parasolek od słońca, przez wyroby cukiernicze, po plastikowe miski i podróbki ray banów - generalnie co dusza zapragnie. Najlepsze były oczywiście produkty z kategorii - owoce morza.




Kolejnym i ostatnim tego dnia miejscem na mapie miała był typowo nieturystyczna miejscowość Birżebugga. Poszliśmy na przystanek, gdzie się okazało, że autobus właśnie odjechał i następny będzie za 40 minut ... postanowiliśmy przejść jego trasę, bo niecałe 5 km to przecież nie jest dużo ...


Na ogól 5 km to ok. 45-50 minut drogi, na ogól ... w praktyce, po całym dniu spacerów, w 40-stopiniowym żarze, bo tak zaczynało to wyglądać, perspektywa marszu jest na prawdę bolesna ... uwierzcie mi i nie róbcie sobie tego! :) A to co zobaczyliśmy po drodze możecie obejrzeć poniżej.






I gdy już traciliśmy nadzieję ... minął nas autobus i się nie zatrzymał! Ha! Wyobraźcie to sobie - pot leje się wam z czoła, nogi odmawiają posłuszeństwa, woda się już dawno skończyła, cywilizacji brak ... a ten koleś z autobusu się nie zatrzymuje, bo nie ma przystanku ... nóż się w kieszeni otwiera ... :)

ALE jak to zwykle w ŻYCIU bywa daliśmy radę i miasteczko przybliżało się do nas, albo raczej my do niego, w bardzo powolnym tempie, ale mimo to się przybliżało :)


I w końcu naszym oczom, albo raczej "oczkom", bo od opalenia troszeczkę piekły nas napuchnięte twarze ... ukazał się widok, który nas totalnie rozwalił ...

"Lazurowa" plaża, a za nią centralnie port z wielkimi kontenerowcami ... Mowę mi odjęło!





Taki widok zdecydowanie wynagrodził nam trud wędrowniczy!
W głowie mieliśmy jedną myśl - JEŚĆ! Ze zmęczenia, jak na ironię, nie mogliśmy się wysłowić, ale w końcu udało się nam zamówić ... owoce morza :) w ilości, po której mieliśmy dość ich do końca pobytu i jeszcze przez kilka miesięcy ... ale  jakby nie patrzeć były pyszne!



Z pełnymi brzuchami poszliśmy na plaże, gdzie byli sami miejscowi, odpoczywać, podziwiać widok i obserwować jak kolejne kontenery lądują na statku, jak działa prawdziwy port ... fajne doświadczenie.





Miasteczko zaskoczyło nas totalnie ... a na "pożegnanie" trafiliśmy jeszcze na miejscowy "festyn" ...












Dzień zakończył się zdecydowanie pozytywnie, pełen wrażeń, potu, ale i opalenizny :) i pomyśleć, że mogliśmy cały dzień przeleżeć na hotelowej plaży ...


M.